KOMENTARZ MIESIĄCA W lutym na rynku ścierało się ze sobą kilka sił. Marzec może już pokazać, która z nich może mieć dominujący wpływ na globalny sentyment. O czym mowa?
Po pierwsze rynek długu. Rentowności amerykańskich obligacji systematycznie pięły się w górę, jakby na przekór starej rynkowej zasadzie, która mówi „nie walcz z FEDem”. Jerome Powell zaczął w pewnym momencie brzmieć jak zdarta płyta, gdyż można było odnieść wrażenie, że jego słowa mają coraz mniejsze znaczenie. Przypomnijmy, że zdaniem szefa Rezerwy Federalnej bank centralny jest nadal bardzo daleko od realizacji swoich celów w postaci osiągnięcia pełnego zatrudnienia, oraz stabilizacji inflacji wokół celu i tym samym jeszcze długo będzie kontynuował dotychczasową politykę zakładającą skup aktywów na gigantyczną skalę. Wygląda na to, że werbalne interwencje FED przestają działać i jest to niepokojące, gdyż może podnosić nerwowość na rynkach w nadchodzących miesiącach. Teoretycznie rosnące rentowności mogą być wyrazem większego zaufania rynków, co do zbliżającego się post-pandemicznego ożywienia gospodarek. Ale mogą też przynieść wiele zagrożeń. Wzrost rynkowych stawek zwiększy (nieraz skokowo) koszty finansowania dla wielu amerykańskich korporacji. Problemy zaczną mieć sprzedawcy marzeń (tak, tak, wcale nie jest ich tak mało w tzw. modnych branżach), a być może zobaczymy też wysyp firm „zombie”, które przetrwały pandemię tylko dzięki specyficznemu splotowi wydarzeń (nieraz dzięki różnym programom rządowym). To podniesie ryzyko inwestycyjne, chociaż teoria mówi, że będzie to dobry czas dla spółek typu value, czyli nieraz prowadzących nudny, ale stabilny i przewidywalny biznes. Innym scenariuszem może być poszukiwanie okazji na innych rynkach poza USA, na czym może zyskać tańsza Europa, oraz nasz region. Warto wspomnieć, że rynki nie zaczęły jeszcze dyskontować przyspieszenia programu szczepień, który w Unii Europejskiej ostatnio kulał. Otwartym pytaniem są też korzyści z tzw. Europejskiego Funduszy Odbudowy, który ma w założeniu nie tylko wesprzeć gospodarkę, ale i przestawić ją na nowe tory. Zanim jednak to zobaczymy, to globalne rynki mogą czekać poważniejsze przetasowania.
Po drugie, podatki. Coraz większy niepokój inwestorów mogą budzić pomysły Demokratów, które zakładają wzrost obciążeń dla najbogatszych Amerykanów, oraz podwyżki podatków dla korporacji. Politycy będą szukać środków na sfinansowanie swoich obietnic wyborczych. W najbliższych tygodniach coraz głośniej w mediach będzie przewijać się też dyskusja nad kolejnym pakietem stymulacyjnym, który tak naprawdę był podstawą kampanii prezydenckiej. Mowa o wydatkach na infrastrukturę, które mogą w najbliższych latach przekroczyć kwotę 3 bln USD. Cele są ambitne, chodzi o unowocześnienie gospodarki, ale koszty tej transformacji mogą być duże. Na domiar złego ostatnie zamieszanie wokół śmieciowych spółek na Wall Street, wywołało dyskusję w szeregach Partii Demokratycznej na temat możliwego przywrócenia studiów nad wprowadzeniem podatku od transakcji finansowych – bardziej lewicowi politycy widzieli by w tym instrument służący stabilizacji (!) rynków przed nadmiernymi, spekulacyjnymi wahaniami. Paradoksalnie jednak potencjalna ucieczka kapitałów na inne rynki może w dłuższym okresie przysłużyć się wspomnianym już rynkom w Europie (ale w krótkim może zwiększyć zamieszanie)
Po trzecie – nadmiar krótkich pozycji w dolarze. W pewnym momencie inwestorzy zaczęli myśleć jednokierunkowo – zakład o słabego dolara był dość popularnym pomysłem na ten rok. Tymczasem nadmierne skumulowanie się oczekiwań nieraz prowadziło już do dynamicznych ruchów w przeciwną stronę. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy pojawi się potencjalny zapalnik w postaci pogorszenia się nastrojów wokół bardziej ryzykownych aktywów. W takiej sytuacji można tylko zadać pytanie, nie czy, tylko kiedy.
Na rynku walut największe skrajności mijającego miesiąca to funt i frank. Pierwszy został spekulacyjnie wyciągnięty na fali doniesień o znaczącej dynamice szczepień, oraz oczekiwań na szybsze odmrażanie brytyjskiej gospodarki. Bieżące problemy, zwłaszcza te związane z procesem Brexitu, zostały zepchnięte na boczny tor. Notowania GBPUSD znalazły się na najwyższym poziomie od 3 lat, a w kraju GBPLN wspiął się do 5,27 – poziomu nie oglądanego od końca 2016 r. Drugi mocno potaniał, choć bez konkretnego powodu – pojawiło się za to szereg domysłów od inspiracji idących z Narodowego Banku Szwajcarii począwszy, na tezach związanych z fundamentalną zmianą postrzegania tzw. bezpiecznych przystani. EURCHF osiągnął poziomy nie notowane od końca 2019 r., a w kraju CHFPLN powrócił w rejony z ostatnich wakacji. Na głównych relacjach EURPLN i USDPLN takich emocji już nie było. Szanse na umocnienie złotego zostały niewykorzystane – euro nie zdołało złamać poziomu 4,47 zł, a dolar 3,6850 zł. Można było odnieść wrażenie, że rynek szykuje się na zaskakujące scenariusze, które mogą się pojawić w nadchodzących tygodniach.
Marek Rogalski
Autor jest głównym analitykiem walutowym w Domu Maklerskim Banku Ochrony Środowiska. Tekst wyraża jego prywatne opinie.